PrivPlanet
PrivPlanetPrivPlanet
Strona główna
Foty wszelakie
Japonia
Nepal
Estonia
Indonezja
Łotwa
Słowenia
Dania
Islandia
Kuba
Grenlandia
Maroko
Hiszpania
Rosja

05 kwiecień 2009 Trek
 

Przed podróżą spakowaliśmy się strategicznie w jeden duży plecak niesiony prze Błażeja, który został naszym porterem :) oraz dwa podręczne. Dojechaliśmy taksówką do Phedi, które znajduje się na wysokości około 1000 metrów.n.p.m, wzięliśmy do rąk kijaszki i ruszyliśmy schodami w górę. Pierwszym naszym zaskoczeniem były właśnie wyżej wzmiankowane i do tego niekończące się schody, prześladujące mnie i Marlene przez całą drogę. Nie miałyśmy pojęcia, że zamiast piaskowych dróżek i wzniesień będziemy wspinać się miarowo i mozolnie po kamiennych schodach, układanych pieczołowicie przez mieszkańców wiosek, mających zabezpieczać drogę przed całkowitym jej rozmyciem w porze monsunu. W ciągu niecałych trzech godzin dotarliśmy do Pothany gdzie zostaliśmy na naszą pierwszą noc. Trochę zdziwieni tak szybkim zakończeniem pierwszego dnia marszruty patrzyliśmy na Shivę podejrzliwie czy aby NAPEWNO powinien tutaj być nasz pierwszy przystanek. Po chwili dosłownie rozpadało się na dobre i wszystkim odechciało się dalszych spekulacji. Spędziliśmy tutaj bardzo miłe popołudnie, siedząc pod drewnianym daszkiem, patrząc na Nepalskie dzieciaki bawiące się w kałuży i rozmawiając ze starszym Tybetańczykiem, który co roku wdrapywał się tutaj ze swoim kramikiem aby coś zarobić poczym wracał do swoich dzieci w Pokharze. Opowiedział nam ze smutkiem w oczach i nikłym uśmiechem na twarzy o tym, że cała jego rodzina została wymordowana w Tybecie i że nie ma tam już nikogo, do kogo mógłby wracać chociaż myślami. Byliśmy wstrząśnięci pokorą i spokojem z jakim ten człowiek o tym mówił. Powiem szczerze, że nie potrafiłam sobie wyobrazić żadnego Polaka, który byłby w stanie w taki sposób relacjonować tragedię która go spotkała. Był to drugi Tybetańczyk z którym mieliśmy kontakt do tej pory ale nie ostatni. Wszyscy, których spotkaliśmy zrobili na nas ogromne wrażenie. Ich pełne spokoju i szczerości twarze są odzwierciedleniem tego jacy są w kontaktach z ludźmi. Potem już z największą przyjemnością odwiedzaliśmy sklepy, kramiki i restauracje prowadzone przez uchodźców z „ Dachu Świata” ponieważ kontakt z tymi ludźmi to czysta przyjemność.....czego nie można jedynie powiedzieć o tybetańskiej herbacie :)   Yak butter tea jak wskazuje nazwa jest robiona z dodatkiem masła właśnie i ma lekko słonawy posmak. Niewielka porcja jest jeszcze całkiem znośna ale picie tego w dużych ilościach dla rozgrzania i wzmocnienia organizmu jest nie lada wyzwaniem.
Wieczorem przed kolacją Shiva namówił nas na lokalny trunek, który później często gościł na naszym stole jako aperitif. Góralskie wino robione jest tak, jak nasz bimber podejrzewam ale za to smakuje  naprawdę przyzwoicie, jednakże tylko w wersji na zimno. Na ciepło tak jak się je też serwuje było nie do przejścia. Marlenka za to rozsmakowała się w Mustang Coffee po której zazwyczaj nie mogła spać pół nocy. Oparty na tym samym trunku, kawie i maśle napój był nadzwyczaj energetyczny i na pewno lepszy od Red bulla :)



Nepal  Nepal

Nepal  Nepal

Nepal  Nepal

Nepal  Nepal

Nepal
 

06.04.09
Shiva bezlitośnie robił nam pobudki o 6 rano każdego dnia więc szybko musieliśmy przestawić się na wczesne chodzenie spać. Po długiej, nocnej ulewie na trasie zbierałyśmy radośnie z Marlenką  pijawki, klnąc pod nosem, że nie zaopatrzyłyśmy się w długie buty za kostkę.
Tutaj już można było nacieszyć oczy pierwszymi widokami gór, maleńkich wioseczek, które mijaliśmy po drodze oraz wyczekiwanych przeze mnie wiszących mostów. Po południu dotarliśmy do Jhinu, do którego pędziliśmy namiętnie aby wykapać się w gorących źródłach. Oczywiście nie było to tak łatwe jak w Japonii, gdzie dotarcie do kamiennego basenu zabierało nam 1 minutę. Tutaj trzeba było zejść do podnóża góry, na którą przed chwilą dosłownie wdrapaliśmy się zmęczeni po to aby przenocować w jednym z lokalnych Tea houses . Siedząc w gorącej wodzie obok rwącej rzeki zagłuszającej wręcz wszystkie myśli jedna wciaż przebijała się przez ten hałas na powierzchnię świadomości...wizja ponownego człapania na szczyt :)
07.04.09
Z Jhinu wyruszliśmy do Tadapani położonego na 2630 metrach n.p.m. Był to bardzo gorący i wietrzny dzień, większa część trasy przebiegała na otwartej przestrzeni, wspinaliśmy się w górę nasłonecznionymi zboczami i wąskimi dróżkami przytulającymi się momentami do łagodnych stoków lub też stromych przepaści. Dopiero ostatnia część trasy była dla nas totalnym zaskoczeniem. Nagle naszym oczom ukazał się zielony, płaski „balkon” z trzech stron otoczony urwiskami a z czwartej górami. Mieścił się tutaj tylko jeden dom gościnny, na nic innego nie było zresztą miejsca. Chuile było jednym z najbardziej malowniczych miejsc na naszej trasie. Dalsza część wspinaczki była także dla nas ogromną niespodzianką. Nagle, ze słonecznych krawędzi skalnych przenieśliśmy się do ciemnego, starego, omszałego gąszczu, który wszystkim nam skojarzył się do razu z Entowym Lasem :) Chłód, mrok i wilgoć były dla nas wybawieniem. Dla mnie osobiście troszkę już spóźnionym jako, że zaraz po dotarciu do Tadapani zaczęłam trzęść się jak galareta w fazie delirium i złożyłam się do łóżka niczym scyzoryk. Przykryta wszystkim co tylko udało nam się zorganizować marzłam do rana w gorączce. W końcu Błażej dostąpił oświecenia patrząc na moją opaloną twarz i zawyrokował celnie udar słoneczny.


 
Nepal  Nepal

Nepal  Nepal

Nepal  Nepal

Nepal  Nepal

Nepal  Nepal

Nepal 

Nepal  Nepal

Nepal  Nepal

Nepal  Nepal

Nepal  Nepal

Nepal

Nepal  Nepal

Nepal  Nepal

Nepal
 

08.04.09
Temperaturę  w nocy zbijałam  sobie lekami ale rano nie nadawałam się do niczego, zmuszona do zjedzenia owsianki powlekłam się noga za nogą w stronę nieuniknionego Ban Thanti – naszego najwyższego punktu na treku znajdującego się na wysokości 3200 n.p.m. Wszyscy wyglądali na zatroskanych i nikt na czele ze mną nie wierzył, że tam wejdę w tym stanie. Po jakiejś godzinie stało się jasne, że niczego nie zwojuję tego dnia na swoich gumowych nogach. Moim zbawcą okazał się Shiva. Kiedy dotarliśmy do Banthanti Hill na 2660 metrów załatwił mi od tamtejszego gospodarza konia. Na jego grzbiecie właśnie miałam dotrzeć na szczyt do którego zostało  nam jeszcze jakieś 600 metrów. Mały i krępy konik został porządnie nakarmiony, osiodłany po czym załadowany bagażem – dla odmiany nie skrzynkami z jedzeniem i butelkami, które często dostarcza do swego domostwa ale moją nie tak skromną gabarytowo osobą. Shetu co po neplasku znaczy Biały był dumą swego pana i ulubieńcem jego synów, do tego bardzo drogą inwestycją. Kupiony na raty w Mustangu, wciąż był w fazie spłacania. Zależnie od jakości te górskie konie kosztują tutaj od 1200$ do 3000$. Powiem szczerze, że siedziałam kilka razy w życiu na koniu, ale tego doświadczenia nie da się z niczym porównać. Oprócz instrukcji jak pracować ciałem gdy koń będzie zeskakiwał z kamieni lub korzeni albo wspinał się pod górę nie wiedziałam co mam z nim począć. Gdyby nie moje tragiczne samopoczucie chyba w życiu bym się na taką przejażdżkę nie zgodziła. Patrząc jak kroczy spokojnie po samych brzegach półek i dróżek skalnych i jak wskakuje po kamiennych schodach, zadem wisząc dosłownie nad rwącą rzeką teraz oglądaną przeze mnie z bardzo wysoka robiło mi się lekko słabo. Na tych niemożebnie wąskich drogach wymijaliśmy jeszcze krowy, kozy no i turystów oczywiście zawsze po nawietrznej. :) Czułam się niezręcznie wykorzystując tego biedaka podczas gdy inni wchodzili na szczyt o własnych siłach. Nie tak bardzo jednak jak powinna się chyba czuć pewna starsza turystka, która była niesiona przez potera na plecach w koszu. Cóż... doba pracy takiego człowieka kosztuje 5-8 dolarów, natomiast przejażdżka na koniu kosztowała nas 35 $ za 3 godziny. Kiedy dotarliśmy na górę, mój wybawca odpoczął trochę i pognał z powrotem tym razem ze swoim właścicielem na grzbiecie. Niesamowite są te górskie konie; niezmordowane, zwinne niczym kozice i bardzo spokojne.
Sytuacja tragarzy natomiast nie jest w Nepalu wesoła, główinie dlatego, że turyści często traktują ich bardzo przedmiotowo niestety. Wiele firm nie ma ustalonych limitów na dozwolony cieżar, którym obładowuje się portera. Jeśli już te limity są, to zazwyczaj sięgają 25-30kg na osobę, niejednokrotnie ludzie ci noszą nawet i więcej. Trudno sobie wyobrazić taki cieżar utrzymywany na głowie. Błażej po małym teście zdjął kosz z wielką ulgą. Twierdził, iż ten sposób noszenia bagażu po prostu miażdżył mu czaszkę. Nie chodzi też o to, aby z ich usług nie korzystać. Tylko w ten sposób wielu z nich może zarobić na życie i utrzymać rodziny. Jednakże dobrze jest przemyśleć solidnie co tak naprawdę może być dla nas niezbędne w tej podróży. Myślę, że do tej grupy nie zaliczyłabym laptopów i notebooków które nie były rzadkością na wysokości 3000 tysięcy metrów. Dobrze byłoby wprowadzić opłaty od kilograma taszczonego dobytku, wtedy gros podróżujących ludzi miałaby większy szacunek do pracy tych małych i żylastych kopii Brusa Lee. Na niektórych osobnikach można by się było uczyć anatomii człowieka z dokładnością do najmniejszego mięśnia i ścięgna.


 
Nepal  Nepal

Nepal  Nepal

Nepal  Nepal

Nepal  Nepal

Nepal

Nepal  Nepal
 

09.04.09
Dalsza część drogi była już łagodnym zejściem po naszych ulubionych schodach wprost do Ghorepani. Tym razem dałam sobie radę już zupełnie sama :)
W Ghorepani nocowaliśmy w jednym z najwyżej położonych domów gościnnych. Było to pierwsze miejsce gdzie wewnątrz przywitało nas miłe ciepełko zamiast wszechogarniającej wilgoci. Na środku dużej jadalni stał ogromny piec wokół którego ustawione były stoliki gdzie każdy strudzony wędrowiec mógł się wygrzewać do woli. Na tej wysokości gwizdanie wiatru i trzeszczenie drewnianych, nieszczelnych ścian uginających się od jego podmuchów było rzeczą całkowicie normalną. Wieczorem dopiero poczułam się lepiej i zainspirowana dekoracjami w doniczkach zjadłam dwa jajka, pierwszy posiłek od czasów nieszczęsnej owsianki.

Nasza ostatnia noc na tej wysokości była chłodna, wietrzna i oczywiście okraszona prysznicem w lodowatej wodzie. Jest to całkiem normalna sprawa na treku, gdzie ciepła woda jest tylko dostępna w godzinach dużego nasłonecznienia ponieważ gros hosteli korzysta z paneli słonecznych.



Nepal  Nepal

Nepal  Nepal

Nepal  Nepal

Nepal  Nepal
 

10.04.09
Droga do Tatopani była najłatwiejszą z jaką przyszło nam się mierzyć w Nepalu, gdyż cały czas schodziliśmy w dół. :) Tym razem to my dodawaliśmy otuchy wspinającym się w przeciwnym kierunku turystom, kiedy ich zasapane i czerwone twarze zdradzały zmęczenie.
Przez długi odcinek trasy towarzyszył nam po prawej stronie widok Annapurna South, który oddalał się w miarę obniżania terenu, był niczym dobry gospodarz który wyszedł za próg aby pożegnać gości.
Wczesnym popołudniem dotarliśmy do Tatopani - dla odmiany zupełnie rześcy i wypoczęci. To małe miasteczko położone nad rzeką w wąskiej kotlinie i otoczone górami jest bardzo niebezpiecznym miejscem do mieszkania; zwłaszcza w porze monsunu. Jakiś czas temu znajdowało się w  zupełnie innym miejscu, ale powódź oraz obsunięcie się ogromnej ściany górskiej, zniszczyło je całkowicie. Zastanawiam się czy ta nieprzewidywalność tutejszej przyrody nauczyła Nepalczyków aby nie budować zbyt solidnych domów bo przecież tak naprawdę nie wiadomo ile czasu dane im będzie przetrwać bez szwanku. Atrakcją dla turystów, zmęczonych tragaży jak i lokalnej ludności są tutejsze gorące źródła. Osobiście mniej przypadły mi do gustu niż te w Jhinu, co prawda mieliśmy do nich jakieś 100 metrów spacerkiem po równej drodze, jednakże bardziej oblegane wydawały się być w swym charakterze raczej wiejską łaźnią. Wszyscy byliśmy zadowoleni, że skusiliśmy się wcześniej na kąpiel w kameralnym i ustronnym Jhimu, co prawda okraszoną dodatkowym wysiłkiem lecz kto by tam o tym pamiętał...
W czasie całego treku nie udało mi się zrobić zbyt dużo zdjęć mieszkańców górskich wiosek. Większość ludzi źle reaguje na próbę pstryknięcia im foty ; odwracają się lub zasłaniają twarz. Pytani natomiast o pozwolenie zazwyczaj odmawiają. Nauczyli się, że każde zdjęcie może potem zostać przerobione na pocztówkę, z której tantiemy na pewno nie pójdą do ich kieszeni. Inaczej sprawa wygląda z dziećmi. Te z kolei głośno dopominają się ekwiwalentu cukierniczo-pieniężnego za świadczoną usługę pozowania do zdjęcia. Nie chcieliśmy przykładać zbytnio ręki do tego procederu; zwłaszcza, że większość z nich nigdy nie widziała na oczy pasty i szczotki do zębów. Jeśli miałyśmy im coś zaproponować w zamian za zdjęcie była to zawsze mocna, miętowa guma bez cukru. Cześć maluchów zapewne zastanowi się podwójnie zanim poprosi o coś słodkiego turystów w przyszłości. Skrzywione buzie i załzawione prawie oczy nie świadczyły o doznawanych przez nie rozkoszach podniebienia. Aczkolwiek niektóre „twardsze sztuki” po przeżutym wraz z gumą pierwszym szoku i kilku próbach polegających na wyjmowaniu i ponownym wkładaniu rzeczonego dziwactwa do swoich ust zaczynały z wielkim zapamiętaniem żuć i cmokać całkiem wesoło.
Po powrocie do Pokhary i cudownym gorącym prysznicu  poszliśmy na kolację z Shivą do naszej ulubionej restauracji. Myślę, że zamówiliśmy wtedy ilość potraw wystarczającą do wykarmienia oddziału wojska ale niczemu nie daliśmy się zmarnować. Był to zapewne wieczór doceniania uroków cywilizacji jednakże nie w ujęciu globalnym. Katmandu dzień przed wylotem męczyło nas już okrutnie a tolerancję na decybele, brud i ciasnotę mieliśmy już znacznie niższą niż w pierwszych dniach po przylocie. Nepal jest krajem kipiącym wręcz różnorodnością i wypchanym po brzegi kontrastami niczym stary kufer kolorowymi skarbami z dzieciństwa. To co bliskie i znajome za chwilę może okazać się czymś całkowice trudnym do ogarnięcia. Zniewalające wręcz piękno przyrody, bieda, prostota i szczerość nie skażonych jeszcze zachodnim stylem życia i myślenia wielu Nepalczyków budzą w człowieku niezapomniane emocje. Te właśnie  naturalne i niewystudiowane gesty, czyny i słowa zapadają w pamięć najdłużej.



Nepal

Nepal  Nepal

Nepal  Nepal

Nepal  Nepal

Nepal

Nepal
 


 



Powrót


| Polityka Prywatności | Kontakt: ingeborge@wp.pl |