PrivPlanet
PrivPlanetPrivPlanet
Strona główna
Foty wszelakie
Japonia
Nepal
Estonia
Indonezja
Łotwa
Słowenia
Dania
Islandia
Kuba
Grenlandia
Maroko
Hiszpania
Rosja

15-18 /  24-26 / 28-29 / 01.2013 La Habana


Like bones to the human body, the axle to the wheel, the wing to the bird, and the air to the wing, so is liberty the essence of life. Whatever is done without it is imperfect. - Jose Marti
Kuba   

Poczynając od najdłuższego w moim życiu oczekiwania na samolot w Moskwie wszystko w tej podróży na Karaiby przebiegało niespodziewanie. W nieszczęsnej stolicy Rosji wisieliśmy na lotnisku 19 godzin niczym parasole na wieszaku czekające na deszcz w porze suchej. Do naszej 12 godzinnej męki dołączyło się małe opóźnienie samolotu i wszyscy byliśmy gotowi wracać do Polski na piechotę, gdyby przesunęli nam lot o jeszcze ładnych parę godzin. Do Havany dotarliśmy po północy i od razu poszliśmy spać. Nasze dwie pierwsze noce spędziliśmy w hotelu, dzięki temu mieliśmy niewątpliwą przyjemność zapoznać się z zapomnianą już dawno komuną w pełnej krasie. Aby skorzystać ze śniadania musieliśmy iść do drugiego hotelu, podpisać listę, pokazać karteczkę z nazwiskiem i numerem pokoju i dopiero mogliśmy rozejrzeć się za czymś do jedzenia. Myślę, że to trafne określenie bo kubański szwedzki stół pozostawiał wiele do życzenia. Do snujących się ze smętnymi minami kelnerów można dołączyć brak talerzy, sztućców, kubków itd. Każdy z nas dostał po jednym jajku, kawałku parówki i parę plasterków lekko wyschniętego sera. Na szczęście były owoce! :) Jak już udało  nam się skompletować jakieś jedzenie na talerzu okazało się, że nie mamy noży, gdy w końcu parę sztuk trafiło z kuchni na salę nie można było dostać filiżanek do kawy i tak w kółko. Generalnie jedno z nas stało zawsze na czatach podczas gdy inni jedli to, co mieli, korzystając z pomysłowości i smarując masło na przykład łyżeczką do herbaty.

Kuba Kuba

Kuba Kuba

Kuba Kuba
 
Kuba Kuba

Havana przywitała nas wspaniałym słońcem i całkiem znośną temperaturą 25 stopni. Zaraz pierwszego dnia udaliśmy się do lokalnego kantoru ( Cadeca ) i wymieniliśmy trochę turystycznej waluty peso CUC na lokalne CUP. Pieniądze te były nam głównie potrzebne na jedzenie oraz miejski transport, gdzie za przejazd autobusem płaciliśmy jakieś 10 groszy. Nie chcieliśmy jeść w rządowych restauracjach, gdzie pływające w tłuszczu dania pozostawiają wiele do życzenia więc stołowaliśmy się w ulicznych barach dając jednoczesnie zarobić miejscowym. Za 50 gr. można było zjeść kanapkę z jajkiem a za całe 3 złote kupowaliśmy wypasiony obiad składający się z ryżu, fasoli, pomidora i jajka lub średnio dopieczonego kurczaka. Całe danie dostaje się w kartoniku i je na stojąco obok wspomnianej budy. Można sobie kupić też sok lub kawę, którą dostaniemy w szklaneczce typu nasza stara, dobrze znana musztardówka. Czasem szklanka jest płukana przed podaniem jej następnemu klientowi. Zdarza się jednak, że tylko przeciera się ją szmatką i jest ready to use again. :)

Kuba Kuba

Kuba Kuba

Oczywiście spróbowaliśmy też słynnej pizzy, która jest bladym plackiem, z nieokreślonym typem seropodobnego produktu ociekającego z niej razem z toną tłuszczu. Nic dziwnego, że Kubanki jedzące takie frykasy od rana do wieczora mają czym zająć nawet dwa siedzenia w autobusie. Po kilku mniej lub bardziej udanych testach żywnościowych stołowaliśmy się już w stolicy tylko w jednym miejscu. Była to domowa kuchnia, gdzie przy okienku zawsze stała grupka lokali a zaglądając do środka można było zobaczyć bardzo czyste i schludnie urządzone mieszkanie. Po pewnym czasie zostaliśmy tam stałymi klientami i jako vipy jadaliśmy już w domu, przy stole, nie musząc siedzieć na krawężniku przy rynsztoku. Na Kubie musiałam cofnąć się pamięcią do swego dzieciństwa i przypomnieć sobie jak się polowało na jedzenie po sklepach i bazarach w PRL-u. W supermarketach dla turystów ( takich odpowiednikach naszych Pewexów ) można dostać głównie szeroką gamę trunków alkoholowych i słodyczy. W niektórych jest jeszcze masło, jeden rodzaj sera i jakaś szynka wyglądem przypominająca naszą najgorszą mielonkę, natomiast cenowo oscylująca w granicach kindziuka czy wykwintnej salami. Żadnego Kubańczyka na nią nie stać. Nawet pieczywo jest tam na zeszyt i widzieliśmy dziadków odchodzących od okienka z jedną bułką z przydziału, odnotowaną w ich kajeciku która kosztowała 1 grosz. Po jakimś czasie wiedzieliśmy już gdzie kupić pieczywo, do której można wyhaczyć owoce i warzywa na obwoźnych wózkach i ewentualnie kiedy dopchać się tanimi bananami. Trzeba było też mieć coś tam w zapasie na wieczór ponieważ wracając późno do domu nie ma co liczyć na jakiegoś fast fooda. Wszystko jest zamknięte, czasem można dostać jakąś straszną kanapkę z mięsem jak ze szczura ale nie polecałabym. Nas dość często ratowały domowe zapasy z Polski: orzeszki, suszone owoce i batony musli były całkiem dobrym pomysłem.

Kuba Kuba

Kuba Kuba

Tak naprawdę komuna zabrała Kubańczykom nie tylko wolność jednostki do stanowienia o sobie  ale zabrała im też wolność myślenia. Wszyscy mówią, że ich wyspa jest jak otwarte więzienie; mogą chodzić po spacerniaku, wyjść z celi ale murów więziennych opuścić nie mogą. Nie ma w nich żadnej inicjatywy własnej, woli działania, tworzenia bo i po co…? Wszyscy pamiętamy złotą zasadę panującą w naszym kraju: Czy się stoi czy się leży 500 złotych się należy. Nic tak naprawdę nie jest ich własnością prywatną, niczego nie posiadają a rządowe wypłaty nie starczają im nawet na jedzenie, nie mówiąc o godnym życiu. Do szału mnie czasem doprowadzało czekanie w kawiarni 10 minut na menu, wybieranie z długiej listy lodów i deserów tego na co człowiek miałby ochotę, ponowne czekanie na poruszającego się jak w somnambulicznym śnie kelnera i finalne oczekiwanie 40 minut na samą kawę, bo jak się zazwyczaj okazywało, nic z wypasionego menu nie było dostępne. Wystarczyło wyjść z kawiarni, skręcić za róg, kupić sobie ciastko w lokalnej piekarni i wrócić z nim jak ze skarbem na dłoni ( jak nie masz torebki to podadzą ci prosto do ręki ) na nieszczęsną kawę do pięknej, kolonialnej knajpki. Nie ma tam żadnego przepływu informacji, wspierania działalności indywidualnej i wykorzystywania zasobów ludzkich. Przecież rządowa restauracja nie będzie nabijać kabzy piekarzowi. Lepiej powiedzieć, że wszystko się skończyło…..ten absurd sięgał takiego zenitu, że brak wody czy kawy w kawiarni nikogo już nie dziwił, a zimna i niedopieczona pizza w jedynej jadłodajni na lotnisku nie robiła już na nas wrażenia. Es Cuba.

Kuba Kuba

Kuba Kuba

W Havanie też zostałam totalną blacharą. Nawet nie przypuszczałam, że te stare samochody będą na mnie robić takie wrażenie. Dopieszczone przez swoich właścicieli, czasem wyglądały jakby tchnięto w nie 3 lub nawet 4 życie. Klimatyzacja, najnowsze stereo Kenwooda i do tego odpicowana tapicerka z 1950 roku przyprawiała mnie o dreszczyk ekscytacji, tak jakbym cofnęła się w czasie. Wszyscy jak jeden mąż stwierdziliśmy, że tylko takimi samochodami będziemy się poruszać po Kubie aby poczuć klimat wyspy jeszcze bardziej.

Kuba Kuba

Kuba Kuba
   
Kuba Kuba

Kuba Kuba

Kubańczycy chodzą bardzo schludnie ubrani i często ich odzienie jest ich całym dobytkiem.  Widząc czasem smętnie dyndającą koszulkę na wielkim, kolonialnym balkonie zdawałam sobie sprawę, że jej właściciel jutro rano założy ją do pracy i wieczorem znowu upierze, bo tylko tą jedną sztukę posiada. Z drugiej strony ich zamiłowanie do białych rzeczy, które zdawały się nie nosić śladu kurzu i brudu w zadymionej Havanie, pełnej smrodzących dwusuwów było wręcz niczym wyczyn sztuki prestidigitatorskiej. Czasem nie mogłam się powstrzymać od zajrzenia do wnętrza ciemnej, brudnej kamienicy z której właśnie wyskoczył odziany od stóp do głów w nieskazitelną biel śniady mężczyzna. Wyglądał jak wyjęty z wybielacza i uprasowany w opakowaniu garnitur ślubny razem z zawartością. :) Muszę jeszcze wspomnieć o jednym dość zaskakującym zjawisku modowym. Każda elegancka kobieta na Kubie nosi rajstopy. Są to zazwyczaj czarne, oldschoolowe rajtki z wielkimi wzorami jakie nasze panie nosiły pod koniec lat 80-tych. Ewidentnie są tutaj jakimś dobrem luksusowym podkreślającym status kobiety która je nosi. Totalnym zaskoczeniem był też dla mnie fakt, że w autobusach można palić fajnki. Nigdzie w zachodnim świecie taki numer by nie przeszedł.
 
Kuba Kuba

Jeśli chodzi o knajpy to bardzo fajnym miejscem jest Taberna de la Muralla położona na roku Plaza Vieja. Jest to jedyny browar w Havanie sprzedający swoje piwo na miejscu jego produkcji. Polecam tą opcję na upalne popołudnie. Fantastycznym pomysłem na obejrzenie zachodu słońca jest Bar el Polvorin znajdujący się poniżej fortu El Morro, który od ponad 500 lat dumnie stoi na straży zatoki hawańskiej. Natomiast Museo del chocolate znajdujące się w sercu Havana Vieja oferuje ukochaną przez wielu rozkosz podniebienia pod wieloma postaciami. Można tutaj napić się gorącej lub mrożonej czekolady oraz zamówić czekoladową figurkę. Sugeruję być ostrożnym z wyborem. Nasza trójka zamówiła an old car, który ważył chyba z pół kilo i nie byliśmy w stanie go skonsumować. Ledwo udało mi się wygryźć opony i miałam już dosyć. :)

Kuba Kuba

Kuba Kuba

Kuba Kuba

Najsłynniejsza lodziarnia w stolicy nosi nazwę Coppelia i znajduje się w Vedado. Podobno ten przypominający latający spodek betonowy obiekt, cuchnący chlorem niczym basen, jest największym tego typu na świecie. Co do designu to wolę się nie wypowiadać, co do zapachu jednak pragnę wyjaśnić, że w Havanie wszystko odkaża się rozcieńczonym roztworem chloru. W toaletowych mydelniczkach zamiast pieniącego się mydła leci wyżej wzmiankowany produkt. W wejściu do klubu czy lodziarni nasze ręce będą ochoczo polane tym właśnie specyfikiem. Śmierdzą potem okrutnie i wolałam nie myśleć co też ten agresywny środek robi ze skórą rąk przy dłuższym stosowaniu. Ale wróćmy do tematu lodów. Jak to na Kubie ...nawet zjedzenie lodów jest misją specjalną, na którą trzeba się dobrze przygotować. Najpierw stoi się w kolejce przed lodziarnią, gdzie strażnik odlicza po kilka osób z kolejki turystycznej i lokalnej a potem już w konkretnej kolejce po lody. Jeśli stanie się w dewizowym ogonku lody spożywa się przy stoliku, bez pośpiechu płacąc za nie w CUC. My wybraliśmy opcję krajową. Za 50 groszy jedliśmy 5 gałek lodów podanych w starych, plastikowych miskach z łyżeczkami pamiętającymi chyba czasy młodości Fidela. Cały pic polega na tym, że miejsc siedzących przy okrągłym barze jest dość niewiele i tak naprawdę konsumpcja zimnego deseru jest zadaniem na czas. Ci, którzy się ociągają są poganiani przez grubego szefa nakładającego kulki lodów z przepastnej lodówki. Smutne to i śmieszne zarazem, ale jak stwierdził nasz znajomy Kubańczyk: - W tym mieście nie można zabrać dziewczyny na randkę bo na kawę często cię nie stać a lody je się na wyścigi.

Kuba Kuba

Wieczorem poszliśmy na Malecon aby poczuć przedsmak sztormu który rozszalał się na dobre następnego dnia. Ten 8 kilometrowy  nadmorski bulwar był świadkiem najbardziej dramatycznych jak też romantycznych wydarzeń z historii Havany. Wszelkie próby ucieczki do wydawałoby się odległych na wyciągniecie ręki granic Ameryki zaczynają się właśnie tutaj i niestety też tutaj często kończą, gdy morze wyrzuca na skały ciała tych, którzy przegrali walkę ze wzburzonym żywiołem, a ich marzenia razem z maleńkimi łódkami idą na dno oceanu atlantyckiego. Można też tutaj spotkać muzyków, rybaków, rodziny z dziećmi i przede wszystkim zakochane pary które często nie mają gdzie pójść. Zamieniają więc jałowe poszukiwanie intymności w mieście policyjnego nadzoru i wszechobecnych kamer na wspólne siedzenie na stuletnim murze i wpatrywanie się w buszujące fale poniżej.

Kuba Kuba

Kuba Kuba

Kuba Kuba

Kuba

Do stolicy wróciliśmy jeszcze dwukrotnie. Głównie po to, aby chodzić do szkoły na lekcje salsy a wieczorami ćwiczyć zadaną pracę domową w La Casa de la Musica Centro Habana. Imprezy nazywane przez nas piccolo trwały od 17 do 21 i były nie lada zaskoczeniem. Właściwie kiedy w Europie ludzie dopiero szykują się do wyjścia tutaj zapala się światło i wygania towarzystwo do domu. Za to codziennie inny zespół zagrzewa liczną kubańską publiczność aby bawić się na całego i zarażać swoją pasją do tańca mniej licznych turystów. Nawet jeśli ktoś postrzega siebie jako typ kołek z drewna powinien pójść na taką imprezę, aby zobaczyć czym naprawdę jest ociekająca namiętnością salsa, dobra zabawa i wolność w tańcu.

Kuba Kuba

Kuba Kuba

Nikt z nas nie myślał, że damy się tak łatwo uwieść Havanie. Jest w tym popadającym w ruinę mieście tyle magii, pasji do życia, autentyczności i zmysłowości w jednym pakiecie z cygarowym dymem, starym chevroletem i socjalistyczną degrengoladą, że aż trudno się oprzeć takiej wybuchowej mieszance. Wszystko to niestety pod okiem Wielkiego Brata, który prawie na rogu każdej ulicy umieścił swoje wszechwiedzące oko. Niestety nie po to, aby chronić Habaneros ale aby ich stale inwigilować.

Kuba



Powrót


| Polityka Prywatności | Kontakt: ingeborge@wp.pl |